Na starym polu East Lake w Atlancie wróciły czasy, gdy za Tigerem ciągnęły tysiące widzów, chcących zobaczyć żywą legendę golfa przy pracy. Nie liczył się zdobywca Pucharu FedEx'a, głównej nagrody cyklu PGA Tour (i 10 mln dolarów przy okazji), lider rankingu światowego Anglik Justin Rose, nie liczyły się inne sławy: Rory McIlroy, Dustin Johnson, Brooks Koepka, Phil Mickelson lub Justin Thomas, liczył się tylko ten, który po wielu życiowych zakrętach znów wygrał turniej zawodowy.
Po cichu spodziewano się takich wzruszeń, Tiger Woods ostatnio był już blisko tego 80. zwycięstwa w PGA Tour, ale sukces na koniec sezonu, w wielkim finale najbogatszej ligi golfowej świata – Tour Championship by Coca-Cola, miał wyjątkowy smak.
Sceny z ostatnich dołków pokonywanych przez mistrza przejdą do kronik golfa: potężne tłumy wokół greenów, ciągły krzyk i on, 14-krotny mistrz golfowych turniejów wielkoszlemowych, który, jak dokładnie wyliczono, przez 1876 dni czekał na kolejne zwycięstwo.
Przyczyny przerwy były znane: głośne perturbacje w życiu osobistym, przewlekłe kontuzje, prowadzące m. in. do czterech operacji pleców, trudna rekonwalescencja, której wyniki trudno było przewidzieć. Jednak wrócił, i po kilku miesiącach odrabiania dystansu do najlepszych wygrał, dając powód do pisania i mówienia o jednym z największych powrotów w historii sportu.
– Jeszcze na początku tego roku wydawało się to niemożliwe. Ale z upływem czasu zdobywałem dowody, że potrafię grać, odnalazłem właściwy zamach („swing") i poskładałem swą grę. Wiedziałem, że potrafię wygrać ponownie. W Atlancie czułem się wspaniale, uwielbiałem każdą chwilę na polu, walkę z rywalami, trudne warunki, każde uderzenie piłki. Ten sukces znaczy dla mnie ogromnie dużo. Ludzi mi bliscy wiedzieli przez co przeszedłem, by wrócić w to miejsce – mówił Tiger po odebraniu wyjątkowej nagrody: srebrnej kopii Calamity Jane – sławnego puttera Bobby'ego Jonesa.