Demonstracje podczas igrzysk pozostaną zakazane, choć ruch „Black Lives Matter" przeorał świadomość, a główne role w sporcie grają milenialsi, których w mediach społecznościowych śledzą miliony fanów. Gwiazdorzy ci dostrzegli swą siłę i dają temu wyraz. Gracz Bayernu Monachium Leon Goretzka uważa wręcz, że piłkarze to ministrowie spraw zagranicznych w krótkich spodenkach.
Głos zabierają najwięksi i niepokorni: koszykarz LeBron James, tenisistka Naomi Osaka czy kierowca F1 Lewis Hamilton. Nawet Światowa Federacja Piłkarska (FIFA), która nie wpuszczała polityki na stadiony, po śmierci George'a Floyda pozwoliła piłkarzom na manifestacje. Twardo swoich przepisów broni jedynie Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) i każdego, kto podczas igrzysk w Tokio będzie się obnosił z poglądami, czekają sankcje.
Szefowie ruchu olimpijskiego umieją rozgrywać skomplikowane partie. Podtrzymanie zakazu demonstracji nie jest bowiem odgórną decyzją, tylko efektem rekomendacji Komisji Zawodniczej MKOl. Jej szefowa Kirsty Coventry (pływaczka z Zimbabwe, siedmiokrotna medalistka olimpijska) podkreśla, że to efekt ankiety sprzed roku z udziałem 3547 sportowców z 185 krajów.
Blisko dwie trzecie ankietowanych wskazało, że podium oraz ceremonia otwarcia nie są właściwym miejscem na polityczne demonstracje. Konsultacje przyniosły także sześć rekomendacji, które MKOl jednogłośnie zatwierdził.
Najważniejsza dotyczy ochrony dekoracji, oficjalnych ceremonii oraz samych zawodów przed protestami. MKOl ma też dokładniej wyjaśnić zapisy art. 50 Karty olimpijskiej (dotyczy właśnie demonstracji), określić sankcje, jakie grożą za jego złamanie, i zapewnić sportowcom „szersze pole ekspresji" podczas igrzysk.