Nowicki sprawia wrażenie człowieka, który wszystko przyjmuje na chłodno. Byłby świetnym pokerzystą. Ma krytyczny umysł, jak przystało na magistra inżyniera, który ukończył automatykę robotykę. Zawsze spokojny, po zawodach zwykle niezadowolony.
Kiedy trenerka Malwina Wojtulewicz zarzucała mu, że nie cieszy się wystarczająco po medalach, odpowiadał flegmatycznie: – Może to rzeczywiście jest jakaś ułomność.
Nasz młociarz do Tokio przyleciał jednak jakby inny. Już po kwalifikacjach pozwolił sobie na uśmiech i nieśmiało zapowiedział, że może w konkursie powalczyć o rekord życiowy. Rekord życiowy w finale igrzysk olimpijskich? Brzmi jak najwyższe wyzwanie, jak nadzieja na spełnienie marzeń. On podszedł do tego rzeczowo. Pogoda dobra, koło szybkie, więc i plan klarowny.
Batman i Robin
Realizację zaczął błyskawicznie, już w pierwszej kolejce posłał młot za 81. metr. To odległość, która w tym sezonie była dostępna wyłącznie dla niego, Pawła Fajdka i Amerykanina Rudy'ego Winklera, stało się więc jasne, że medal Nowicki ma w kieszeni (wygrał wynikiem 82,52 m). Wcale się jednak nie zatrzymał.
Był jak maszyna, zaprogramowany na wykonanie zadania robot. – Podszedłem do tego startu jak do treningu. Wiedziałem, co muszę zrobić – wyjaśnia. Kręcił się więc w kole coraz szybciej, wypuszczał młot coraz sprytniej, rzucał coraz dalej. Pozwolił sobie nawet na uniesienie rąk, triumfalny gest, jakby gdzieś we wnętrzu tego chłodnego profesjonalisty odzywały się emocje. Myśleliśmy, że już chyba nigdy nie powtórzy zdania klątwy: „Paweł jest ode mnie lepszy", ale znowu to zrobił. – Chociaż raz w życiu wymieniliśmy się miejscami – dodał jednak szybko.